Blog

opowieść laktacyjna nr 11

opowieść laktacyjna nr 11

Moja przygoda z karmieniem piersią jest dość świeża. Urodziłam 8
kwietnia tego roku. Z komplikacjami. Mój Synek leżał na mnie tylko
chwilkę. Owinięty pępowiną, ciężko oddychając nie mógł leżeć dłużej.
Ja zakrwawiona. Trzeba było szybko operować. Zabrano mi dziecko i
poddano narkozie. Synek leżał całą dobę w inkubatorze.

Urodziłam w południe, a wieczorem dopiero ujrzałam moje dziecko, lecz
tylko przez szybę. Tak na szybkiego. Pędem. W biegu. Żeby tylko
zapamiętać Jego twarz. Żeby pamiętać przez noc. Żeby się dobrze spało
z wizją tej twarzyczki. Żeby się przyśniła i żeby ranek
przepowiedział, to co najlepsze. Z samego rana zaprowadzono mnie do
dziecka, które przez noc straciło moc. Czułam jakbym nie rodziła.
Jakby mi coś umknęło i jakby zmuszano mnie do karmienia obcego
dziecka. Szłam korytarzem i bałam się, że nie uwierzę, że to mój Syn,
że istnieje naprawdę. Nie wierzyłam też, że nakarmię. Moje piersi
jakby puste, nieczynne. Mąż pocieszał, uświadamiał: „To tylko
przystawienie do piersi. Nie będzie łatwo, ale się uda”. Uda się.
Musi.

Synka wyjęto z inkubatora. Położono na rękach, a ja trzęsąc się z
ekscytacji, z obawy zapomniałam o wszystkim. O tym, co robić. Gdzie
włożyć brodawkę. Jak ułożyć ręce. Pielęgniarka podstawia mi jakiś
taboret made in sweden. Ja wpadam w panikę myśląc, że kręgosłup już
dawno uszkodzony i że nic z tego. Tak jak Mąż mówił, nic nie
poleciało. Żaden nektar bogów, co to promowany w szkołach rodzenia,
żadna siara, co to siarą przecież nie pachnie. Nic. Posiedziałam z
maleństwem, pogłaskałam tą piękną twarz, te delikatne plecy, tą skórę
jeszcze jak tabula rasa, bez blizn życia.

Dzwoni moja Babcia, która to od 9 miesięcy uświadamia mi, że Ona „nie
miała pokarmu”, Jej córka, a moja Matka też nie „miała pokarmu”, więc
ja też na pewno „nie będę miała pokarmu”. Mówię, że nic nie poleciało.
A Babcia odpowiada tryumfalnie swoim świętym porzekadłem: „A nie
mówiłam?”.

Pytam razu pewnego swojej położnej ze szkoły rodzenia, że jak to? to
możliwe? to dziedziczne? Położna prycha i mówi, że skądże znowu!
przecież to w głowie siedzi, wystarczy chcieć! samozaparcie i
determinacja! Z podzielonymi opiniami rodzinno-położniczymi trwałam w
ciąży w przekonaniu, że determinacja zadziała, a protoplasta się myli.

Oddano mi dziecko. Nareszcie. Położne instruują: „Tutaj jest
strzykawka, bierze Pani palec wskazujący, uczy odruchu ssania,
wstrzykuje mleko i potem od razu przystawia Pani do piersi, a jak się
nie uda, to szybko laktatorem z obydwu piersi odciąga Pani pokarm. I
tak za każdym razem, zrozumiano?” Tak jest. Jest determinacja. To
siedzi w mojej głowie. Babcia się myli. Jedziemy z tym koksem!
I tak przez 3 dni. Strzykawka, palec, przystawienie, brak mleka,
laktator, ból, nadal brak mleka, płacz. Po trzech dniach nie byłam w
stanie patrzeć na dziecko, na strzykawkę, na swój palec, a przede
wszystkim na laktator.

Babcia przyjeżdża w odwiedziny. Widzi mnie skonaną z obolałymi
brodawkami z niespokojnym dzieckiem. Dalej powtarza swoją śpiewkę, że
przecież „gdybym miała karmić piersią, to mleko od razu by trysnęło!
Przecież inne kobiety tak mają. Od razu im tryska mnóstwo mleka, a
Tobie nic tam nie tryska, to już nie będziesz karmić. No trudno. Ja
nie karmiłam, twoja Mama też nie karmiła. No trudno. Powinno mleko
tryskać” Jak ja babci zaraz trysnę… ciśnie mi się na usta, ale
ostatecznie gryzę się w język.

Przyjeżdża moja Mama. Mówi: „Słuchaj, ja Ci kibicuję, ale ja nie
karmiłam, bo nie miałam pokarmu. Nie wiem, czy Ci się uda”.

Przyjeżdża Teściowa. Mówi: „No ja karmiłam przez 2 miesiące, ale
musiałam przestać, bo lekarz mi powiedział, że mój syn nie przybiera
na wadze, to przestałam. No nie miałam pokarmu, to przestałam.”

Uwierzyłam w to. Przez moment uwierzyłam, że faktycznie tak się może
stać. Że ja też będę należeć do kobiet „nie mamy pokarmu”. Ale Mąż był
bardziej zdeterminowany. Miał lżejszy umysł, mniej obarczony ciężkimi
przeżyciami i to On walczył do samego końca. Podawał strzykawkę.
Przystawiał dziecko i na koniec chwytał za laktator i samodzielnie
odciągał pokarm. Ale spokojnie. Odciągał pokarm z moich piersi, nie
swoich…

Piątego dnia, mój Mąż odciągnął 4 ml mleka. Wow. Udało się! Coś leci!
Poszedł tradycyjnie do pokoju położnych by umyć butelkę. Jedna z
położnych widząc, że Mąż próbuje wylać mleko do zlewu, szybko
zareagowała i powiedziała, że natychmiast mleko trzeba przelać do
strzykawki i podać dziecku. Ups. Absolutnie zapomniałam, że przecież
to pierwsze mleko jest najważniejsze. Że to TA siara. Szybko! Mężu!
Podajemy mleko!

Brodawki z dnia na dzień były co raz bardziej obolałe, czerwone,
krwawiące. Kolejny ból, kolejny powód do poddania się. Położna
proponuje silikonowe nakładki. Może pomoże. Brodawki może i nie bolą,
ale mleko jak nie cieknie, tak nie cieknie. Znowu płacz. Znowu czarne
wizje mojej Babci krążą nade mną. Położna mówi: „Ok. Jest noc. Dyżur
jest spokojny. Pomogę Pani. Będziemy całą noc walczyć. Aż do skutku.
Tylko proszę się uspokoić. Wszystko trzeba na spokojnie. Bez nerwów”.
Przyniosła jakąś cieniutką rurkę. Przyłożyła do silikonowej nakładki.
Do rurki wcisnęła moje odciągnięte mleko. Przystawiłam dziecko do
piersi. Z rurki poleciało mleko. MOJE mleko. Dziecko zassało. Uda się,
uda się, uda się, uda się!

I się udało. Tej jednej nocy. Po prostu zaskoczyło. I potem, jak to
moja Babcia ciągle powtarzała: TRYSNĘŁO!

Z silikonowej nakładki zrezygnowałam po 2 tygodniach. Już mi niepotrzebna.
Babcia z Mamą i Teściową za każdym razem, kiedy widzą mnie i mojego
Synka wtulonych do siebie w ten najmagiczniejszy sposób, milkną i
obserwują jak zaczarowane. Moja Babcia ciągle pyta: „Dalej masz
pokarm? Naprawdę? Jak pięknie!”. Moja mama ciągle mówi: „Boże, jak ja
Ci tego zazdroszczę. Zawsze o tym marzyłam”.

Wygrałam.
Wygrałam życie.

Nadesłała Karolina K.